Mówią: „do trzech razy sztuka”… no zobaczymy czy w moim przypadku mądrość ludowa się potwierdzi. Już tłumaczę o co chodzi: otóż, dość dawno bo 20 lat temu uparłam się by nauczyć się szyć na maszynie. Uprosiłam nawet koleżankę, kształconą w temacie by udzieliła mi kilku lekcji. Sprawa wydawała się prosta: zapoznać się z zasadami działania szyjącego ustrojstwa, usiąść i szyć oczywiście- … o naiwności! Teoretycznie banalne, ale tylko teoretycznie. Ilse poddała się po trzeciej, nomen omen, lekcji. Byłam tak niecierpliwa, że nie potrafiłam przeszyć prosto materiału na odcinku 20 cm. Ciągle coś mi się podwijało, przesuwało, to na prawo, to na lewo…totalna katastrofa! Im bardziej się upierałam by szyć, tym gorsze były efekty. Nie wspominając o krytycznie wysokim poziomie zdenerwowania, co również nie pomagało, ani mnie ani biednej Ilse, która wychodziła z siebie, by po raz kolejny wszystko mi pokazać i wytłumaczyć. A ja zapominałam, opuścić stopkę, zdjąć nogę z pedału, równo trzymać materiał…
Druga próba, później jakieś 6 lat, ale skutek ten sam- nie zjednałam sobie maszyny szyjącej.
Trzecia próba miała miejsce tydzień temu…i maszyna nie wybuchła, nie przeszyłam sobie palców i udało mi się przepikować część materiału.
Zajęło to 1,5 godziny, ale o niczym nie zapomniałam i efekt był zadowalający: proste ściegi pod kątem, bez marszczącej się tkaniny.
Kolejny sprawdzian moich umiejętności tuż tuż, nie omieszkam donieść jak mi poszło 😉